wtorek, 19 lutego 2013

Już mi niosą suknię z welonem... O w życiu!

Wpisałam w kalendarz przyjęcia weselne, w których w tym roku wezmę udział (sporo się tego nazbierało). Kiedy tak odnotowywałam te ważne dla moich koleżanek i przyjaciółek daty, zaczęłam się zastanawiać, czy ja aby nie jestem na tym tle nieco upośledzona. Mam dwadzieścia i parę lat (nie będziemy się tu wdawać w szczegóły). Mam pracę, którą lubię. Faceta, który zdobył w moim rankingu maksymalną liczbę punktów. Mam plany na przyszłość. I absolutnie nie ma w nich miejsca na żadne ślubne harce. Jako, że przywykłam panikować na zapas, zaczęłam się zastanawiać coraz poważniej, czy nie jest to jakiś problem w moim życiu.
Oczywiście, doszłam do wniosku, że to nie jest żaden problem i wszystko jest w porządku. Nie mam parcia na białą suknię. Nie widzę siebie, ani Faceta w białej limuzynie długaśnej na pięćdziesiąt metrów. Nie mam ochoty pchać się pod ołtarz i w białej sukni przysięgać, że nigdy, że do końca życia, że w zdrowiu, że w chorobie, że w biedzie, że w rozpaczy, że nie odpuszczę, nie opuszczę i te wszystkie inne... Myślę, że Facet wie, że tak będzie. Mówię mu o tym, jak mnie najdzie. On przytakuje, mówi to samo, czyli rozumie.

Nie wypuszczę w powietrze białych gołąbków, które obwieściłyby światu, jak bardzo kocham Faceta. Nikt nie sypnie mi ryżem w oczy, ani groszówkami, których za chwile nawet nie będzie można wymienić. Nie dostanę dwunastu kompletów pościeli, dwóch kuchenek mikrofalowych kupionych na przecenie w tesco, ani krajalnicy do chleba. Nie ukroję pierwszego kawałka tortu, na którym mogłyby stać marcepanowe figurki, przypominające mnie i Faceta w ślubnych strojach. Nie zapukam w kieliszek nożem i nie podziękuję moim rodzicom za to, że zaszczepili we mnie zaufanie do instytucji małżeństwa, chociaż moi rodzice są znakomitym małżeństwem. Nie uściskam, fałszywie udając radość, moich teściów i nigdy nie będę musiała ich teściami nazywać. Nie rzucę bukietem w nieszczęśliwe singielki, a raczej upiję się z nimi na pierwszej, lepszej imprezie. Nie zobaczę widoku zataczających się wujków, którzy nawet dobrze nie pamiętają mojego imienia i nie wiedzą, czy studiowałam archeologię, czy dziennikarstwo. Nie wystąpię w reality show zatytułowanym "Płyta z wesela".
To co w takim razie zrobię? Zaplanuję wakacje z Facetem. Pojadę na dobry koncert. Zjem torcik czekoladowy, ale bez tandetnych, marcepanowych figurek. Założę małą, czarną sukienkę, która podkreśli mi talię, a nie zrobi ze mnie słodkiej bezy. Założę na głowę wianek z polnych kwiatów, kiedy będę wiosną mitrężyć czas opalając się na łące. Przejadę się terenowym autem po bezdrożach, zamiast robić sobie popelinę na mieście, pakując się w białą furę ustrojoną balonikami.
Będę dalej antyślubną kobietą z Facetem. A jak mi jednak przyjdzie ochota na za mąż pójście, to zrobię to po cichutku. W urzędzie stanu cywilnego, w skromnym kostiumiku. Po takim agresywnym poście małżeństwa nie mam prawa robić tego z pompą. I nie żałuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz